Wzorowa płyta pop. W tym momencie można już się odwrócić i przejść dalej – byle gdzie, byle dalej. Ale warto się choć na chwilę przymusić, zatrzymać i przywitać się staropolskim ‘hallå’ z tą młodą Szwedką, która ambitnie zadebiutowała ze swoimi młodzieżowymi opowieściami już dwa lata temu. Popiskujący, szeptany i troszkę nosowy wokal może albo podniecać, albo nużyć – albo jedno i drugie – zależy, jak mała Li sobie zażyczy i w jakiej postaci zaserwuje słuchaczowi swój głosik. Raz podobna do Vanessę Paradis, innym razem przypominająca przeziębioną Kate Bush, ale z pewnością nie imitująca nikogo – taka jest zmysłowa i tajemnicza Lykke. Nie zmysłowa, tajemnicza i sztampowa jak kultura Zmierzchu – bo Szwedka ma coś więcej do zaoferowania niż ‘mrok z H&M-u’ i plastikowe diabelskie różki – mimo że złożyła się [w dodatku niechętnie] na soundtrack do jednej z części, ale potraktuję to jako błąd nieświadomości...
Zamieszczonym na albumie kompozycjom można by zarzucić niekiedy przerost ezoterycznej formy [choć ta jest w gruncie rzeczy dość niepozorna] nad popową treścią, ale nie da się nie zauważyć swobody stylu i oryginalności, oczywiście utrzymanej w ryzach szerokiej popowej konwencji. Wielbicielom monolityczności zabraknie z pewnością na płycie konkretów, bo nie jest to zbiór wyłącznie szczególnie tanecznych szlagierów, chilloutujących soulowych ballad, elektronicznie indie-rockowych kawałków, czy… no, ale jest tam wszystkiego po trochu, po świetnie zbilansowanym trochu, z niewielką tylko przewagą zwiewnych, prawomyślnie popowych konstrukcji radiowych, których jednak żadne radio na co dzień nie zdecydowałoby się puszczać – od święta pewnie też. Lykke Li po prostu jest inna. Mam przynajmniej taką nadzieję.
PS I ten akcent, mmm…