4 czerwca 2011

Afrogodzina afrocka?

Jestem tylko nieszkodliwym – raczej – wariatem, który nie potrafi się sam z siebie odczepiać, zaprzestawać, czy podejmować jakiekolwiek inne działanie, które wpłynęłoby hamująco na uporczywe, mniej lub bardziej ważne/poważne/uzasadnione dążenia.

Dlatego czuję niemal wdzięczność, coś w rodzaju zmizerniałego szacunku wobec kompana moich prokrastynacyjnych (znowu!) igraszek i wędrówek. I kiedy już naprawdę mam ochotę otworzyć (sam z siebie, sam z siebie) Sezam nowych osiągnięć, naukowych doświadczeń i rozwoju wedle ustalonej kreski, mojemu L nagle przypomina się o aktualizacji avasta albo o tym, że jest mądrzejszy ode mnie i wie, jak eksperymentować z otwieraniem czterech okien winampa na raz bez przeciągu. Zczilowałem, jako i on zczilował. W końcu.

Po tym akcie zgodności i dłuższym niż zwykle rytuale wzajemnej adoracji, jakże słodko mi było przystąpić (przypaść?) do ugruntowanego świętym podstopiem moich afroprzodków bitu. Gdyby mój dziadek był szamanem, miałby dziesięć żon, a ja dziesięć babć. Gdybym ja był szaleńcem, a nie zwyczajnym wariatem, potrząsałbym teraz shekere, a mój dziadek, wraz z jego dziesięcioma żonami, uruchomiłby wiosło i pozostały niezbędny instrumentaż. Mimo wszystko, nawet silna grupa w osobie mojej, mojego dziadka-szamana i moich dziesięciu babć z wszystkimi ciotkami i wujkami nie dałaby rady ogarnąć lamparta i wziąć się na przykład za wszystkie dzieła Feli Kutiego.
Podana tu dousznie pigułka może i banalizuje, trywializuje nieco problem, ale pomaga za pierwszym razem się przekopać, przebić i wiedzieć, co tak, a czego może nie. Nie teraz. A potem dopiero.


Fela Kuti, Kuti Fela grał na saksie co niedziela. Tutaj sam.

A tu już niesam.
Znów z kimś, tym razem z Gingerem Bakerem.

Otwarto-zamknięty Afrodyzjak.

 Zombie, 1977.

Roforofo Fight, 1972.


Wiedzący-co-dobre, staronośni The Daktaris.


Antibiałas Antibalas Afrobeat Orchestra.
Kuloodporni raz...

...i kuloodporni dwa.


 
 No i czarny koń w zestawieniu.
 Charts and Maps z jednego z plemion kanadyjskich.

29 maja 2011

Prokrastynacja dedykowana w okresie bardzo twórczej niemocy.



Ale kiedy ja naprawdę muszę! Mimo że – a może właśnie dlatego – i tak nie potrafię nic powiedzieć, bo ten cały z krzojdów mej duszy wydźwigający się mroczny potwór zatyka mi sznupę, a raczej: przesica, przesitowuje wszystkie składne, wyraźne, a nawet te czasem normalne i przystojne młodemu mężczyźnie formy wyrazu i zwroty. Dlatego próbuję ze strony drugiej [żeby nie powiedzieć ‘alternatywnej’ – w końcu szanuję swoją hipsterską jaźń]. I zwracam więc nieumiejętnie i oschle. Się.

O tym zespole pisało się zawsze to samo i zawsze tak samo. Przynajmniej w sensie ogólnym. No to poczytajcie sobie o Clann Zú. Gdzieś. Nigdy nie dowiemy się, czy to prawda, bo nie ma ich już, odkąd Declan De Barra wziąwszy bodhrán w swe ręce, począł swą karierę popełniać, a bracia polujący zapewne natenczas na aligatory zawrócili do wiosłowanych melodii zawoju. A wcześniej udawało im się pospołu w uroczą a nieprzewidywalną balladę konwencjonalnie wplątane wątki dziecięcej arkadii podawać w sposób taki, że się chcąc nie chcąc z ręki im jadło. Tak to było.

Jedna lepsza od drugiej. Albo na odwrót. Nieobliczalnie.

Rua [2002]
Black Coats & Bandages [2004]

 Red-Emitting Light Organ [2000?]

Świadomy niedołęstwa – milknę.

19 lutego 2011

Piękne, bo kanadyjskie. Skuteczne, bo brytyjskie.

Chciałem coś obszerniejszego napisać, ale chyba nie ma większego sensu. Tytuł płyty oddaje wszystko. Może nie Shapeshifting od prog metalu go poezji śpiewanej, ale jest i pop, i dreamujący shoegaze, i indie rock, i tropikalny eurodance w nowym, lepszym wydaniu. Zaprawdę, warto czasem przełamać hipstersko-alternatywną ignorancję dla popu, zwłaszcza kanadyskiego albo...
...rozhipsteryzować się na nowo słuchając, jak mówi kanadyjski Native Speaker. Piękne wokale, piękne odjazdy i fazy, piękne nieporozumienia. Coś jakby High Places zgrało się z Dirty Projectors, wymieniając wokalistę na Yuki Chikudate z Asobi Seksu jadącej na aminozupce.

PS Żeby nie było tak kanadyjsko [tak pięknie?], to...
Słyszałem to już wcześniej, chyba. Ale może za dużo się od nich wymaga? Jedno jest pewne - przez jakiś czas The King of Limbs pozwoli Radiogłowym skutecznie gonić Beatlesów w statystykach odtworzeń last.fm. Czekamy na odpowiedź Paula McCartneya.

31 stycznia 2011

Gitarowe potwory ryczących dwudziestek.

Nie dabul blasta, nie nawet tripul blasta i amino dżus, a po prostu sexul blasta czystego pałer fjula. Nie ma opierdalania się, więc od razu przechodzę do sedna. Jest jedna szczególna płyta i pięć naprawdę dobrych, choć  te proporcje mogą się różnić dla słuchaczy i słuchaczów.

Ta jedna szczególna, jest szczególna szczególnie dlatego, że czterem (później trzem tylko) chłopakom z wioski, przybyłym lat kilka temu do Nowego Folwarku Jorku, którzy zresztą, jak widać (i słychać), nie przystosowali się w pełni do wielkomiejskiego trybu życia: samochodów, ludzi chodzących po chodniku (w butach!) i tzw. cywilizacji, pomagał się ogarnąć sam Michael Gira ze swoimi Aniołami Światła (jakby ktoś się zastanawiał, dlaczego staremu Michałowi odbiło i w zeszłym roku reaktywował Swans). Ale i pozostałe płyty, nie tylko ta z 2005 roku, są godne wzmożonej uwagi. 

Albo i nawet nie wzmożonej, bo absolutnie eklektyczny neofolkshit w ich wykonaniu sam potrafi sobie wywalczyć Lebensraum, wiercąc przy okazji sporą dziurę w głowie, czyli tak zwane trzecie ucho.

Nie ma lipy, czeba iś posuuchać.
 
Akron/Family [2005] 

 Meek Warrior [2006]

Love Is Simple [2007]

Set 'Em Wild Set 'Em Free [2009]

Akron/Family II: The Cosmic Birth and the Journey of Shinju TNT [2011]

16 stycznia 2011

'Jest pierdolnięcie'...?

Z dalekiej Irlandjej przyjechało coś k'nam, umościwszy się pierwej pośród kwintadecymalnej listy najgalantniejszych kapel irlandyjskich. Jakom skręty, aleć nazawczas długi w minucyjach krom ideji cnych miarkowania jako na prask nicem nie dogadzał, admonitowanem zostawszy samosię, otom mzdę rozkoszną z nienagła rad Wam zakopsować. Zaż garło nietanie mnie stoi, takowoż zraza zajegoć gąść Wam będzie bandyja syntetycznem i rokokowem rozbrzmieniem sięż olepiająca, wziąwszy jednakowoż respekta więtsze na pierwejszy tag. Podług persony jednej z farmilyji mej, lza rzec, iż 'jest pierdolnięcie'. Chociaj pierdolnięcie owo barziej feminowe obróciło się ujawić, niźli zaprawdę tańcujące, owóż zaiste felicytuję Wam, bychom uźrzeli i usłuchali, jako nam Cap Pas Cap zapierdoliwszy upodoba się.
Ędżojujcie się, powiadam!

19 września 2010

Wzorowy pop, no tack.

Wzorowa płyta pop. W tym momencie można już się odwrócić i przejść dalej – byle gdzie, byle dalej. Ale warto się choć na chwilę przymusić, zatrzymać i przywitać się staropolskim ‘hallå’ z tą młodą Szwedką, która ambitnie zadebiutowała ze swoimi młodzieżowymi opowieściami już dwa lata temu. Popiskujący, szeptany i troszkę nosowy wokal może albo podniecać, albo nużyć – albo jedno i drugie – zależy, jak mała Li sobie zażyczy i w jakiej postaci zaserwuje słuchaczowi swój głosik. Raz podobna do Vanessę Paradis, innym razem przypominająca przeziębioną Kate Bush, ale z pewnością nie imitująca nikogo – taka jest zmysłowa i tajemnicza Lykke. Nie zmysłowa, tajemnicza i sztampowa jak kultura Zmierzchu – bo Szwedka ma coś więcej do zaoferowania niż ‘mrok z H&M-u’ i plastikowe diabelskie różki mimo że złożyła się [w dodatku niechętnie] na soundtrack do jednej z części, ale potraktuję to jako błąd nieświadomości...

Zamieszczonym na albumie kompozycjom można by zarzucić niekiedy przerost ezoterycznej formy [choć ta jest w gruncie rzeczy dość niepozorna] nad popową treścią, ale nie da się nie zauważyć swobody stylu i oryginalności, oczywiście utrzymanej w ryzach szerokiej popowej konwencji. Wielbicielom monolityczności zabraknie z pewnością na płycie konkretów, bo nie jest to zbiór wyłącznie szczególnie tanecznych szlagierów, chilloutujących soulowych ballad, elektronicznie indie-rockowych kawałków, czy… no, ale jest tam wszystkiego po trochu, po świetnie zbilansowanym trochu, z niewielką tylko przewagą zwiewnych, prawomyślnie popowych konstrukcji radiowych, których jednak żadne radio na co dzień nie zdecydowałoby się puszczać – od święta pewnie też. Lykke Li po prostu jest inna. Mam przynajmniej taką nadzieję.

PS I ten akcent, mmm…

16 września 2010

Uważaj, synu, to prąd wirowy.

Z cyklu DOBRE BO ASSTRALIJSKIE - coś trochę jakby z innego wybrzeża, innego powietrza, i w ogóle coś co powinno elektryzować już dzięki samej nazwie. Jeśli myślicie, że w australijskich garażach woła się: ‘tato, podaj śrubokręt!’, to się mylicie. Tam się woła: ‘Eddy, Current Suppression Ring!’. W skrócie ECSR.


Eddy Current Suppression Ring [czyli w skrócie ECSR] wydawszy w 2006 roku płytę o równie zaskakującej, tajemniczej i fachowej nazwie brzmiącej Eddy Current Suppression Ring [w skrócie ECSR] wyszli tym samym po kilku latach wspólnego grania z garażu Brendana Huntly’ego [dziś mieniącego się, ciekawe z jakiego powodu, nazwiskiem Suppression], niby wstając z samego rana, ale jeszcze nie poczęli występować w kolorowych odbiornikach, ba! – nawet w czarno-białych. Why? They deserve their dessert but still have Insufficient Funds.

No, ale wtedy coś ich najszło, ewidentnie. Nie żeby coś zmieniali – żeby na nadchodzącą niedzielę ubierali kościołowe buty czy garniaki – trzymając się podstawowych kolorów stali się po prostu szczerzy do bólu, przyznali się do błędów i wiedzieli Which way to go. I się stało, stanęło – z garażu, przez scenę, profesjonalne studia nagraniowe i inne pomieszczenia, przeszli do kanonu przy ulicy Memory Lane. Wtem jednak Brendan wypowiada zdanie, które przechodzi do historii: I don’t wanna play no more! . ‘I chuj’ – dodałby, gdyby jego babcia była Polką. Ale nie była.

Tak samo jak wyznanie Brendana – nie było, nie było szczere. Bowiem już dwa lata później, to jest w roku bieżącym, najnowsza, standardowa dyszka ujrzała słoneczko [swoją drogą – ciekawe, co by było, gdyby jego babcia naprawdę była Polką]. I znowu te lubieżnie relaksacyjne odgłosy inżynierów muzyków elektryków z Eddy Current Suppression Ring [w skrócie...], pośród których Brendan niczym prawdziwy gentleman wyznaje, że i on może być dżerkiem.

Isn’t it nice?