4 czerwca 2011
Afrogodzina afrocka?
29 maja 2011
Prokrastynacja dedykowana w okresie bardzo twórczej niemocy.
19 lutego 2011
Piękne, bo kanadyjskie. Skuteczne, bo brytyjskie.
31 stycznia 2011
Gitarowe potwory ryczących dwudziestek.
Nie ma lipy, czeba iś posuuchać.
16 stycznia 2011
'Jest pierdolnięcie'...?
19 września 2010
Wzorowy pop, no tack.
Wzorowa płyta pop. W tym momencie można już się odwrócić i przejść dalej – byle gdzie, byle dalej. Ale warto się choć na chwilę przymusić, zatrzymać i przywitać się staropolskim ‘hallå’ z tą młodą Szwedką, która ambitnie zadebiutowała ze swoimi młodzieżowymi opowieściami już dwa lata temu. Popiskujący, szeptany i troszkę nosowy wokal może albo podniecać, albo nużyć – albo jedno i drugie – zależy, jak mała Li sobie zażyczy i w jakiej postaci zaserwuje słuchaczowi swój głosik. Raz podobna do Vanessę Paradis, innym razem przypominająca przeziębioną Kate Bush, ale z pewnością nie imitująca nikogo – taka jest zmysłowa i tajemnicza Lykke. Nie zmysłowa, tajemnicza i sztampowa jak kultura Zmierzchu – bo Szwedka ma coś więcej do zaoferowania niż ‘mrok z H&M-u’ i plastikowe diabelskie różki – mimo że złożyła się [w dodatku niechętnie] na soundtrack do jednej z części, ale potraktuję to jako błąd nieświadomości...
Zamieszczonym na albumie kompozycjom można by zarzucić niekiedy przerost ezoterycznej formy [choć ta jest w gruncie rzeczy dość niepozorna] nad popową treścią, ale nie da się nie zauważyć swobody stylu i oryginalności, oczywiście utrzymanej w ryzach szerokiej popowej konwencji. Wielbicielom monolityczności zabraknie z pewnością na płycie konkretów, bo nie jest to zbiór wyłącznie szczególnie tanecznych szlagierów, chilloutujących soulowych ballad, elektronicznie indie-rockowych kawałków, czy… no, ale jest tam wszystkiego po trochu, po świetnie zbilansowanym trochu, z niewielką tylko przewagą zwiewnych, prawomyślnie popowych konstrukcji radiowych, których jednak żadne radio na co dzień nie zdecydowałoby się puszczać – od święta pewnie też. Lykke Li po prostu jest inna. Mam przynajmniej taką nadzieję.
PS I ten akcent, mmm…
16 września 2010
Uważaj, synu, to prąd wirowy.
Eddy Current Suppression Ring [czyli w skrócie ECSR] wydawszy w 2006 roku płytę o równie zaskakującej, tajemniczej i fachowej nazwie brzmiącej Eddy Current Suppression Ring [w skrócie ECSR] wyszli tym samym po kilku latach wspólnego grania z garażu Brendana Huntly’ego [dziś mieniącego się, ciekawe z jakiego powodu, nazwiskiem Suppression], niby wstając z samego rana, ale jeszcze nie poczęli występować w kolorowych odbiornikach, ba! – nawet w czarno-białych. Why? They deserve their dessert but still have Insufficient Funds.
No, ale wtedy coś ich najszło, ewidentnie. Nie żeby coś zmieniali – żeby na nadchodzącą niedzielę ubierali kościołowe buty czy garniaki – trzymając się podstawowych kolorów stali się po prostu szczerzy do bólu, przyznali się do błędów i wiedzieli Which way to go. I się stało, stanęło – z garażu, przez scenę, profesjonalne studia nagraniowe i inne pomieszczenia, przeszli do kanonu przy ulicy Memory Lane. Wtem jednak Brendan wypowiada zdanie, które przechodzi do historii: I don’t wanna play no more! . ‘I chuj’ – dodałby, gdyby jego babcia była Polką. Ale nie była.
Tak samo jak wyznanie Brendana – nie było, nie było szczere. Bowiem już dwa lata później, to jest w roku bieżącym, najnowsza, standardowa dyszka ujrzała słoneczko [swoją drogą – ciekawe, co by było, gdyby jego babcia naprawdę była Polką]. I znowu te lubieżnie relaksacyjne odgłosy inżynierów muzyków elektryków z Eddy Current Suppression Ring [w skrócie...], pośród których Brendan niczym prawdziwy gentleman wyznaje, że i on może być dżerkiem.
Isn’t it nice?