29 maja 2011

Prokrastynacja dedykowana w okresie bardzo twórczej niemocy.



Ale kiedy ja naprawdę muszę! Mimo że – a może właśnie dlatego – i tak nie potrafię nic powiedzieć, bo ten cały z krzojdów mej duszy wydźwigający się mroczny potwór zatyka mi sznupę, a raczej: przesica, przesitowuje wszystkie składne, wyraźne, a nawet te czasem normalne i przystojne młodemu mężczyźnie formy wyrazu i zwroty. Dlatego próbuję ze strony drugiej [żeby nie powiedzieć ‘alternatywnej’ – w końcu szanuję swoją hipsterską jaźń]. I zwracam więc nieumiejętnie i oschle. Się.

O tym zespole pisało się zawsze to samo i zawsze tak samo. Przynajmniej w sensie ogólnym. No to poczytajcie sobie o Clann Zú. Gdzieś. Nigdy nie dowiemy się, czy to prawda, bo nie ma ich już, odkąd Declan De Barra wziąwszy bodhrán w swe ręce, począł swą karierę popełniać, a bracia polujący zapewne natenczas na aligatory zawrócili do wiosłowanych melodii zawoju. A wcześniej udawało im się pospołu w uroczą a nieprzewidywalną balladę konwencjonalnie wplątane wątki dziecięcej arkadii podawać w sposób taki, że się chcąc nie chcąc z ręki im jadło. Tak to było.

Jedna lepsza od drugiej. Albo na odwrót. Nieobliczalnie.

Rua [2002]
Black Coats & Bandages [2004]

 Red-Emitting Light Organ [2000?]

Świadomy niedołęstwa – milknę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz