Jestem tylko nieszkodliwym – raczej – wariatem, który nie potrafi się sam z siebie odczepiać, zaprzestawać, czy podejmować jakiekolwiek inne działanie, które wpłynęłoby hamująco na uporczywe, mniej lub bardziej ważne/poważne/uzasadnione dążenia.
Dlatego czuję niemal wdzięczność, coś w rodzaju zmizerniałego szacunku wobec kompana moich prokrastynacyjnych (znowu!) igraszek i wędrówek. I kiedy już naprawdę mam ochotę otworzyć (sam z siebie, sam z siebie) Sezam nowych osiągnięć, naukowych doświadczeń i rozwoju wedle ustalonej kreski, mojemu L nagle przypomina się o aktualizacji avasta albo o tym, że jest mądrzejszy ode mnie i wie, jak eksperymentować z otwieraniem czterech okien winampa na raz bez przeciągu. Zczilowałem, jako i on zczilował. W końcu.

Podana tu dousznie pigułka może i banalizuje, trywializuje nieco problem, ale pomaga za pierwszym razem się przekopać, przebić i wiedzieć, co tak, a czego może nie. Nie teraz. A potem dopiero.
Fela Kuti, Kuti Fela grał na saksie co niedziela. Tutaj sam.
A tu już niesam.
Znów z kimś, tym razem z Gingerem Bakerem.
Zombie, 1977.
Otwarto-zamknięty Afrodyzjak.
Roforofo Fight, 1972.
Wiedzący-co-dobre, staronośni The Daktaris.
Kuloodporni raz...
...i kuloodporni dwa.
No i czarny koń w zestawieniu.
Charts and Maps z jednego z plemion kanadyjskich.