23 lutego 2010
Bo najprostsze sposoby są najtrafniejsze.
9 lutego 2010
O hip hopie w tę i wewtę.
Tak mnie dziwnie rozdziera muzyczna niejednorodna klarowność. Żeby nie patrzeć, jak na mordę mą wypłynęła lawa samooskarżenia o niewierność, odwrócę uwagę, od razu przechodząc do rzeczy. Atoli mam zaszczyt przedstawić dwóch osobników bardzo osobliwych, osobistycznych: pan Clutchy Hopkins [jakże uroczo angielsko brzmiące nazwisko jak na nieistniejącego mieszkańca nowoczesnej jaskini na Mojave Desert, Kalifornia, USA] i pan Tim Fite [o którym powinienem wiedzieć więcej niżeli o powyższym, lecz żadną wiedzą o jego prywatności nie dysponuję] – oklaski! – dziękuję. Dwaj najwięksi jak dla mnie wielbiciele i gwałciciele [świadomi!] gangsta rapu, który w ich wykonaniu nie ma z rapem większego związku, ba! – nawet z hip hopu czerpie jedynie bit [a ‘lil bit]. Jeden z ambicjami [o ile można o nie posądzać kogoś, kto nie chce być brany pod uwagę w przyszłorocznym ani po-przyszłorocznym, ani nawet kiedykolwiek-rocznym rozdaniu nagród Grammy] uwolnienia współczesnego jazz-hopu od elektronicznych manipulacji, samplowych łapówek i wprowadzenia na tron niemej, ale akustycznie samowystarczalnej psychodelii. Drugi – miksujący na potęgę, wszystko z wszystkim [a najchętniej siebie z sobą]; zmiksowałby pewnie nawet własną matkę, żeby osiągnąć efekt niecodzienności i stworzyć kolejne power-hiphopowe dziełko mogące stanowić soundtrack do czarno-biało-czerwonej wersji „Happy Tree Friends” w reżyserii Hitchcocka albo innego geniusza strachu, najlepiej nieżyjącego. Obu łączy… ech, właściwie prawie nic ich nie łączy, poza podobnym korzeniem muzycznym, typowo amerykańskim odejściem od amerykańskości, bardzo dowolnym i bezpretensjonalnym kształtowaniem tworzywa, tym, że są biali, w końcu tym, że nie trzeba szukać daleko ani głęboko, by dokopać się do najnowszych i sprzed-kilku-letnich wyników ich twórczego znoju.