23 lutego 2010

Bo najprostsze sposoby są najtrafniejsze.

Tym razem zupełnie w innym kierunku. Geomuzycznie ten pan znajduje się w rejonach Sigur Rós albo Mugisona, ale może nie tak skrajnie północnych. Niepospolitym głosem nawiązuje raz do chrypki Roda Stewarta, raz do młodzieńczej mocy Jacka Peñate, innym razem barwi głos bluesowym zadęciem, ale i czasem potrafi brzmieć równie zwyczajnie nieznajomo jak Joe Hertler z Michigan. I ta muzyka – autorskie kompozycje tak proste, zwykłe, pospolite, znajome, przewidywalne; niejednorodne, otwarte, walące prosto między oczy puchową poduszeczką. Albowiem pan Teitur, w naturalnym stanie występujący na Wyspach Owczych i w Danii, koncertujący w okolicach Morza Norweskiego i nad północno-wschodnim Atlantykiem, zaprawdę, zaprawdę bawi się muzyką w sposób sprawiający mu zapewne nie lada satysfakcję, choć to sposób odkryty wcześniej przez wielu albo i bardzo wielu. To, że nic nowego do muzyki nie wnosi, że czasem bezdrzewne jak całe Farery teksty lepiej mogłyby brzmieć po farersku, niż po trochę zbyt szeroko znanym angielsku, nie przekreśla jego niewątpliwej praktycznej przydatności chociażby do podkolorowania sobie nastroju albo poderwania nieco mniej wymagającej muzycznie dziewczyny.

9 lutego 2010

O hip hopie w tę i wewtę.

Tak mnie dziwnie rozdziera muzyczna niejednorodna klarowność. Żeby nie patrzeć, jak na mordę mą wypłynęła lawa samooskarżenia o niewierność, odwrócę uwagę, od razu przechodząc do rzeczy. Atoli mam zaszczyt przedstawić dwóch osobników bardzo osobliwych, osobistycznych: pan Clutchy Hopkins [jakże uroczo angielsko brzmiące nazwisko jak na nieistniejącego mieszkańca nowoczesnej jaskini na Mojave Desert, Kalifornia, USA] i pan Tim Fite [o którym powinienem wiedzieć więcej niżeli o powyższym, lecz żadną wiedzą o jego prywatności nie dysponuję] – oklaski! – dziękuję. Dwaj najwięksi jak dla mnie wielbiciele i gwałciciele [świadomi!] gangsta rapu, który w ich wykonaniu nie ma z rapem większego związku, ba! – nawet z hip hopu czerpie jedynie bit [a ‘lil bit]. Jeden z ambicjami [o ile można o nie posądzać kogoś, kto nie chce być brany pod uwagę w przyszłorocznym ani po-przyszłorocznym, ani nawet kiedykolwiek-rocznym rozdaniu nagród Grammy] uwolnienia współczesnego jazz-hopu od elektronicznych manipulacji, samplowych łapówek i wprowadzenia na tron niemej, ale akustycznie samowystarczalnej psychodelii. Drugi – miksujący na potęgę, wszystko z wszystkim [a najchętniej siebie z sobą]; zmiksowałby pewnie nawet własną matkę, żeby osiągnąć efekt niecodzienności i stworzyć kolejne power-hiphopowe dziełko mogące stanowić soundtrack do czarno-biało-czerwonej wersji „Happy Tree Friends” w reżyserii Hitchcocka albo innego geniusza strachu, najlepiej nieżyjącego. Obu łączy… ech, właściwie prawie nic ich nie łączy, poza podobnym korzeniem muzycznym, typowo amerykańskim odejściem od amerykańskości, bardzo dowolnym i bezpretensjonalnym kształtowaniem tworzywa, tym, że są biali, w końcu tym, że nie trzeba szukać daleko ani głęboko, by dokopać się do najnowszych i sprzed-kilku-letnich wyników ich twórczego znoju.


Ędżoj!