23 lutego 2010

Bo najprostsze sposoby są najtrafniejsze.

Tym razem zupełnie w innym kierunku. Geomuzycznie ten pan znajduje się w rejonach Sigur Rós albo Mugisona, ale może nie tak skrajnie północnych. Niepospolitym głosem nawiązuje raz do chrypki Roda Stewarta, raz do młodzieńczej mocy Jacka Peñate, innym razem barwi głos bluesowym zadęciem, ale i czasem potrafi brzmieć równie zwyczajnie nieznajomo jak Joe Hertler z Michigan. I ta muzyka – autorskie kompozycje tak proste, zwykłe, pospolite, znajome, przewidywalne; niejednorodne, otwarte, walące prosto między oczy puchową poduszeczką. Albowiem pan Teitur, w naturalnym stanie występujący na Wyspach Owczych i w Danii, koncertujący w okolicach Morza Norweskiego i nad północno-wschodnim Atlantykiem, zaprawdę, zaprawdę bawi się muzyką w sposób sprawiający mu zapewne nie lada satysfakcję, choć to sposób odkryty wcześniej przez wielu albo i bardzo wielu. To, że nic nowego do muzyki nie wnosi, że czasem bezdrzewne jak całe Farery teksty lepiej mogłyby brzmieć po farersku, niż po trochę zbyt szeroko znanym angielsku, nie przekreśla jego niewątpliwej praktycznej przydatności chociażby do podkolorowania sobie nastroju albo poderwania nieco mniej wymagającej muzycznie dziewczyny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz