19 września 2010

Wzorowy pop, no tack.

Wzorowa płyta pop. W tym momencie można już się odwrócić i przejść dalej – byle gdzie, byle dalej. Ale warto się choć na chwilę przymusić, zatrzymać i przywitać się staropolskim ‘hallå’ z tą młodą Szwedką, która ambitnie zadebiutowała ze swoimi młodzieżowymi opowieściami już dwa lata temu. Popiskujący, szeptany i troszkę nosowy wokal może albo podniecać, albo nużyć – albo jedno i drugie – zależy, jak mała Li sobie zażyczy i w jakiej postaci zaserwuje słuchaczowi swój głosik. Raz podobna do Vanessę Paradis, innym razem przypominająca przeziębioną Kate Bush, ale z pewnością nie imitująca nikogo – taka jest zmysłowa i tajemnicza Lykke. Nie zmysłowa, tajemnicza i sztampowa jak kultura Zmierzchu – bo Szwedka ma coś więcej do zaoferowania niż ‘mrok z H&M-u’ i plastikowe diabelskie różki mimo że złożyła się [w dodatku niechętnie] na soundtrack do jednej z części, ale potraktuję to jako błąd nieświadomości...

Zamieszczonym na albumie kompozycjom można by zarzucić niekiedy przerost ezoterycznej formy [choć ta jest w gruncie rzeczy dość niepozorna] nad popową treścią, ale nie da się nie zauważyć swobody stylu i oryginalności, oczywiście utrzymanej w ryzach szerokiej popowej konwencji. Wielbicielom monolityczności zabraknie z pewnością na płycie konkretów, bo nie jest to zbiór wyłącznie szczególnie tanecznych szlagierów, chilloutujących soulowych ballad, elektronicznie indie-rockowych kawałków, czy… no, ale jest tam wszystkiego po trochu, po świetnie zbilansowanym trochu, z niewielką tylko przewagą zwiewnych, prawomyślnie popowych konstrukcji radiowych, których jednak żadne radio na co dzień nie zdecydowałoby się puszczać – od święta pewnie też. Lykke Li po prostu jest inna. Mam przynajmniej taką nadzieję.

PS I ten akcent, mmm…

16 września 2010

Uważaj, synu, to prąd wirowy.

Z cyklu DOBRE BO ASSTRALIJSKIE - coś trochę jakby z innego wybrzeża, innego powietrza, i w ogóle coś co powinno elektryzować już dzięki samej nazwie. Jeśli myślicie, że w australijskich garażach woła się: ‘tato, podaj śrubokręt!’, to się mylicie. Tam się woła: ‘Eddy, Current Suppression Ring!’. W skrócie ECSR.


Eddy Current Suppression Ring [czyli w skrócie ECSR] wydawszy w 2006 roku płytę o równie zaskakującej, tajemniczej i fachowej nazwie brzmiącej Eddy Current Suppression Ring [w skrócie ECSR] wyszli tym samym po kilku latach wspólnego grania z garażu Brendana Huntly’ego [dziś mieniącego się, ciekawe z jakiego powodu, nazwiskiem Suppression], niby wstając z samego rana, ale jeszcze nie poczęli występować w kolorowych odbiornikach, ba! – nawet w czarno-białych. Why? They deserve their dessert but still have Insufficient Funds.

No, ale wtedy coś ich najszło, ewidentnie. Nie żeby coś zmieniali – żeby na nadchodzącą niedzielę ubierali kościołowe buty czy garniaki – trzymając się podstawowych kolorów stali się po prostu szczerzy do bólu, przyznali się do błędów i wiedzieli Which way to go. I się stało, stanęło – z garażu, przez scenę, profesjonalne studia nagraniowe i inne pomieszczenia, przeszli do kanonu przy ulicy Memory Lane. Wtem jednak Brendan wypowiada zdanie, które przechodzi do historii: I don’t wanna play no more! . ‘I chuj’ – dodałby, gdyby jego babcia była Polką. Ale nie była.

Tak samo jak wyznanie Brendana – nie było, nie było szczere. Bowiem już dwa lata później, to jest w roku bieżącym, najnowsza, standardowa dyszka ujrzała słoneczko [swoją drogą – ciekawe, co by było, gdyby jego babcia naprawdę była Polką]. I znowu te lubieżnie relaksacyjne odgłosy inżynierów muzyków elektryków z Eddy Current Suppression Ring [w skrócie...], pośród których Brendan niczym prawdziwy gentleman wyznaje, że i on może być dżerkiem.

Isn’t it nice?

5 lipca 2010

Dobre bo australijskie! - kazanie misyjne.

Jeśli ktoś z obecnych wielbi wyjątkowo nieumyte przestery, którym towarzyszy głos wokalisty-ducha, będzie z pewnością usytasy. Czasami jednak jest tak, że gdy ten ładunek wypełniając całą przestrzeń i/lub występując w ilościach określanych przez przemiłe panie z obsługi naziemnej linii lotniczych jako ‘nadbagaż’, rączka się urywa, uszko odpada i nikomu nie chce się zbierać wypadniętych i niezrozumiałych półproduktów. Wszak sami scholastycy powiadali, jakoby właśnie nadmiar był dowodem miejscowego działania wyższych sił sprawczych. W tym punkcie uprasza się dzieci i gorliwych katolików o zaprzestanie czytania i odejście w miejsce wystarczająco odległe i ustronne, by uniknąć zgorszenia. Wygląda bowiem na to, że trzech dwudziestokilkulatków z południowo-zachodnich rubieży południowo-wschodnich rubieży świata, gdzie jeszcze wyznaje się duchy przodków i pod krwawemi stosami ofiarnemi zanosi się modły ku wielokolorowym bóstwom, zostało oświeconych bożą opatrznością podczas swej twórczej pracy. I nie byłoby w tym nic niegodnego, gdyby owi młodzieńcy z zesłanej k’nim łaski w sposób oczywisty nie kpili. Stąd wzburzenie, zamęt i w ogóle – skandal. Szatańskiego nasienia szarlatani [diabeł tasmański + The Seeds + Amon Düül] napawają się gnębieniem i przyprawianiem rogów psychodelii zdradzając ją chyba z każdym napotkanym gatunkiem muzycznym, wliczając i te podlejszej konduity, zapewne uprzednio zajarawszy dobrej jakości tygodniową dawkę powszechnie znanego leku przeciwdepresyjnego. A wracając do wcześniej podjętego wątku nadmiaru – bracie, jeśli Ci on przeszkadza, dlaczego rytmicznie kiwasz głową do większości utworów jak na West Ryder Pauper Lunatic Asylum; siostro, jeśli jegoż powodem mienisz brak pomysłu, dlaczego cały album wydaje Ci się spójny i nieokiełznany zarazem?

PS Podobno Innerspeaker zmiażdżyło ostatnie płyty Here We Go Magic, Grizzly Bear, Woods, a nawet Humbug Arktików. Amen.

6 czerwca 2010

WBA vs. BBB - czyli kawiarniane disko kontra romantyczny indie pop

Zbliżają się mistrzostwa. Jakieś tam - nieważne - grunt, że mistrzostwa. W związku z tym coś dla kibiców międzynarodowych drużyn umiarkowanie elektronicznych. Po jednej stronie boiska powściągliwe skandynawskie disko powstałe na fundamentach pamiętających jeszcze lata zabaw naszych ojców, ozdobione mamrotycznym i nieskorym głosem Erlenda Øye – miejscowo stanowiące wyraźną alternatywę w tej konwencji dla nieludzkiego grania Daft Punk, gdzieniegdzie nawiązując wprost do dokonań Kings of Convenience, gdzie indziej przypominając ciemne barowe ballady z zadymionych przybytków czerwieni [w tej roli nieme Simply Red] . Whitest Boy Alive nie uderza, nie narzuca się – po prostu jest i to tym panom wychodzi wyśmienicie. Nie uderza, nie narzuca się, nie atakuje – bo ma świadomość, że nie niesie z sobą gruchocących wszystkie muzyczne mózgi przekazów, bo nie udaje, że stoi na jakimkolwiek czele jakiejkolwiek rewolucji czy choćby przewrotu w jakiejkolwiek dziedzinie czegokolwiek. To samo w sobie powinno działać na niekorzyść zespołu, ale! – panowie z WBA to jednak chytre chłopaki. Trafili na swój czas, sprytnie i skrzętnie go nie wykorzystując.

A jeśli chodzi o ich kolegów zza miedzy, grających w formacji 1-1-2-1, ze swoimi niekiedy nieparzystokopytnymi melodiami á la Boney M., mogą wabić jednych nieco bardziej zaangażowanym, czasem aż dramatycznie walczącym wokalem, innych nęcić romantycznie mrocznymi lub jazzującymi deseniami, a jeszcze innych perkusyją i innymi przymiotami iście książęco-ferdynandowskimi. W porównaniu do Whitest Boy Alive, Bye Bye Bicycle są nieco bardziej boysbandowscy, na co wpływa być może ich niewątpliwa i autentyczna szwedzkość. Boysbandowscy z naciskiem raczej na popową grupowość niż męski pierwiastek. Nie będę się zagłębiał w podróżnicze przesłanie albumu, bo pewnie długo bym nie wracał. A tu przecież grać trzeba!

Rywalizację pozostawiam do rozstrzygnięcia wedle gustów własnych. I raczej żaden wynik mnie nie zaskoczy.

WBA
BBB

26 maja 2010

Świeżynka. Na strychu podczas burzy.

Aż trudno uwierzyć. Jeden zespół niemłodych już młodziaków, a tyle pozytywnego, dojrzałego i wstecz-spoglądającego grania; trochę jakby zapomnianego, trochę niby nieodkrywczego, trochę może innego, inniastego, z-każdym-utworem-odmiennego. Ale czego się spodziewać po studentach i absolwentach najsłynniejszej oksfordzkiej uczelni – medykach, chemikach, jednym słowem – naukowcach grubego kalibru. A przynajmniej z grubymi widokami na przyszłość. I pozwolili sobie chyba na eksperyment, ale nie na muzyce, a na sobie samych i na słuchaczach. Eksperyment, trzeba przyznać, very pleasant indeed. Gdyby tylko Brian Briggs zdecydował się nie kombinować za wiele przy swoich mało popowych warunkach wokalnych, zostając na wieki wieków przy swoim nieprawdopodobnie miękkim kontraltowym głosie, przy niedostępnym zwykłemu śmiertelnikowi płynnym miksowaniu rejestrów, piszczałbym wówczas w ekstazie jak czternastolatka nie tylko słuchając ‘Zorbing’, ale i piosenek bardziej zaściankowych, ukrytych pod utartymi dwugłosami i strunowaceniem rodem sprzed pół albo co najmniej ćwierć wieku.
Zupełnie przypadkiem przedwczoraj ich nowa czarno-biała płyta ujrzała szare światło dzienne. I co? I niepoprawnie politycznie zaczynam tęsknić za powodzią – żeby znaleźć tylko dla siebie jakąś bezludną wyspę. Możliwie blisko Hebrydów.

22 kwietnia 2010

When Glu Glu is turning to the Great Smootha Time.

Bo czasem jest tak, że nawet wielka smuta jest tylko reakcją na wielkie szczęście. Smutne szczęście, tym smutniejsze, że kosztem stanu poprzedniego, którego jednak żałuje się jedynie ze względu na to, że był inny, za to, że ktoś nawet z tego stanu musiał zostać zdegradowany, żebyś Ty, wspaniały egoisto, mógł awansować. Bądź, wedle swoich kryteriów i światokreacji swojej, egoistą, hedonistą – byle tylko miało to jakiś cel, choćby bezczelnie nieodległy. Ale nie popadaj w snobizm. Snobizm szczęścia nie polega tylko na publicznym i zauważalnym jego odczuwaniu, ale na kreowaniu nieistniejącego stopnia między przeszłością a teraźniejszością – między szczęściem dziś ‘mniej ważnym’ a tym ‘oficjalnym’, którym można chwalić się wszystkim wokół w tej chwili.

Niech Twoje szczęście będzie podobne do niczego nieświadomego młodego indyka prowadzonego na ścięcie, niech przypomina głupią minę, kiedy budzisz się w pociągu nad notatkami z wykładów, niech stanie się nierówną partią smyczków w piosence o nim samym – to co, że nie znajdziesz dla niego ujścia.

Smutne szczęście. Tym smutniejsze, że prawdziwe.

PS Ukazać miał się kawałek w drugi weekend kwietnia. W sam czas Wielkiej Smuty. Nie chciałem...

16 marca 2010

Wpół drogi do domu.

Gdyby ten blog miał większą poczytność [gdyby miał ją w ogóle], mógłbym usłyszeć zarzut, że nie utrzymuję odpowiedniego poziomu artystycznego przedstawianych twórców. Tym bardziej w przypadku tych niegdyś młodzianów z Leicestershire. Nieco płaczliwe, dużo bardziej miękkie granie od kleistych i puszystych tonów wcześniej opisywanych Cats on Fire czy Teitura można uznać za kolejny przykład niby-post-rockowego wycackania. Jednak muzyka grupy niczego nie próbuje udawać, nie jest grą kontrastów jak chociażby w przypadku duńskiej formacji Mew; różnorodne, acz typowe instrumentalia i przytłumiony wokal wspólnie i zgodnie toną w puchowym świecie domowego ciepła, a pod względem estetyki zawieszanych na drzewku emocji bombek jest znacznie bliżej Sigur Rós albo múm, niż innym brytyjskim pop-rockowym kapelom. Nie męczą powtarzane kilkunastokrotnie dwu- lub czterotaktowe frazy – proste i skuteczne niczym miecz króla Artura melodie szybko przejmują kontrolę nad zahipnotyzowanym umysłem, wyprowadzając zbolały codziennością mózg na upragniony spacer poza granice granic.

W tym miejscu chciałbym podziękować K. i G. Bez Nich nie umiałbym latać.

13 marca 2010

O Senhor B Fachada

Nieprzerażony i niezniechęcony zakochanym kubkiem i jego płytką formą [choć to wielce subiektywne odczucie], brnę dalej w dalej, bo przecież per pervera ad astra. A właściwie do jednej gwiazdy [gwiazdora?], co oświeca lud łaskawym światłem papierosa sponad struny. I wcale nieprawda, że poetycko-meandrującymi tekstami swymi zahacza o gęstwinę bajeranctwa. Pięknie czasem posłuchać, że ‘diz-lhe bom ser teu amigo’, ale jednak ‘igualmente bom ser teu amante’, że z prawidłowym odczytem ‘O Desamor’ problemy mają nawet rodowici Portugalczycy.

Kto nienawidzi portugalskiego, znienawidzi i jego, bo B Fachada w pełni wykorzystuje drzemiący w tym języku potencjał. A muzyka? To prawda, czasem schodzi na drugi plan, choć zwykle niezasłużenie. Jest prosta, melodyjna, czasem niewymagająca od słuchacza wielkiego nakładu audio-intelektualnego, czasem męcząco inna od przyjętych w muzyce rozrywkowej standardów. Podobnie z wokalem, który może być jedynym, obiektywnie rzecz biorąc, mankamentem B Fachady, w czym jednak nie odbiega on wiele od męskiej części konkurencji. No tak, i przynajmniej się stara [hm, czasem za bardzo, ale jednak]. A tak poza tym, to wcale nie folk. Wcale a wcale!

9 marca 2010

Finlandia dla każdego.

Cats on Fire to z pozoru taki zwyczajny zespolik czerpiący z indie popu, przypominający trochę naszych ‘miętkich chłopców’ z Muzyki Końca Lata, a trochę płaczliwe retro-indie z repertuaru The Kooks. Ciepły, mający dość skryte ambicje bycia ambitnym, chwytający za lewą komorę tudzież prawą nogę [bim-bam, tup-tup] gitarowy pop może posłużyć jednak nie tylko za wstawkę w filmie o beztroskiej młodości aktualnej pracoholiczki czy tło innych nieoczekiwanych i słodkich reminiscencyj. Muzyka serwowana przez tych chłopaków z Finlandii okazuje się być pełnowartościowym elementem diety, uzupełniającym niedobór prawdziwie oryginalnych indie-potraw, a nie jedynie biedronkowym substytutem Kooksów czy Razorlight. Może nie prezentują wyjątkowo odkrywczego stylu, ale solidnym jak stara Nokia kompozycjom i wokalowi niczego nie można zarzucić.

Znów jestem winien podziękowania Anji. Takk fyrir!

4 marca 2010

Chłopczyk-zabaweczka

Jón Þór Birgisson albo po prostu Jónsi. Niektórym to wystarczy. A chyba powinno wszystkim. Bo co dla innych znaczy 'Ba Ba Ti Ki Di Do' albo 'Hlemmur'? Nie ma sensu opisywać dyletancko, że to ‘ten gość, co gra smyczkiem na gitarze’ i łączy 'śmieszne dźwięki' z 'refleksyjnymi dźwiękami'. Chillout? Post-rock? Ambient? Experimental? Albo nawet dziwaczna 'indietronica'? Nie, Frakkur nie da się otagować.
Słuchaj.

P.S. Спасибо, Аня!

23 lutego 2010

Bo najprostsze sposoby są najtrafniejsze.

Tym razem zupełnie w innym kierunku. Geomuzycznie ten pan znajduje się w rejonach Sigur Rós albo Mugisona, ale może nie tak skrajnie północnych. Niepospolitym głosem nawiązuje raz do chrypki Roda Stewarta, raz do młodzieńczej mocy Jacka Peñate, innym razem barwi głos bluesowym zadęciem, ale i czasem potrafi brzmieć równie zwyczajnie nieznajomo jak Joe Hertler z Michigan. I ta muzyka – autorskie kompozycje tak proste, zwykłe, pospolite, znajome, przewidywalne; niejednorodne, otwarte, walące prosto między oczy puchową poduszeczką. Albowiem pan Teitur, w naturalnym stanie występujący na Wyspach Owczych i w Danii, koncertujący w okolicach Morza Norweskiego i nad północno-wschodnim Atlantykiem, zaprawdę, zaprawdę bawi się muzyką w sposób sprawiający mu zapewne nie lada satysfakcję, choć to sposób odkryty wcześniej przez wielu albo i bardzo wielu. To, że nic nowego do muzyki nie wnosi, że czasem bezdrzewne jak całe Farery teksty lepiej mogłyby brzmieć po farersku, niż po trochę zbyt szeroko znanym angielsku, nie przekreśla jego niewątpliwej praktycznej przydatności chociażby do podkolorowania sobie nastroju albo poderwania nieco mniej wymagającej muzycznie dziewczyny.

9 lutego 2010

O hip hopie w tę i wewtę.

Tak mnie dziwnie rozdziera muzyczna niejednorodna klarowność. Żeby nie patrzeć, jak na mordę mą wypłynęła lawa samooskarżenia o niewierność, odwrócę uwagę, od razu przechodząc do rzeczy. Atoli mam zaszczyt przedstawić dwóch osobników bardzo osobliwych, osobistycznych: pan Clutchy Hopkins [jakże uroczo angielsko brzmiące nazwisko jak na nieistniejącego mieszkańca nowoczesnej jaskini na Mojave Desert, Kalifornia, USA] i pan Tim Fite [o którym powinienem wiedzieć więcej niżeli o powyższym, lecz żadną wiedzą o jego prywatności nie dysponuję] – oklaski! – dziękuję. Dwaj najwięksi jak dla mnie wielbiciele i gwałciciele [świadomi!] gangsta rapu, który w ich wykonaniu nie ma z rapem większego związku, ba! – nawet z hip hopu czerpie jedynie bit [a ‘lil bit]. Jeden z ambicjami [o ile można o nie posądzać kogoś, kto nie chce być brany pod uwagę w przyszłorocznym ani po-przyszłorocznym, ani nawet kiedykolwiek-rocznym rozdaniu nagród Grammy] uwolnienia współczesnego jazz-hopu od elektronicznych manipulacji, samplowych łapówek i wprowadzenia na tron niemej, ale akustycznie samowystarczalnej psychodelii. Drugi – miksujący na potęgę, wszystko z wszystkim [a najchętniej siebie z sobą]; zmiksowałby pewnie nawet własną matkę, żeby osiągnąć efekt niecodzienności i stworzyć kolejne power-hiphopowe dziełko mogące stanowić soundtrack do czarno-biało-czerwonej wersji „Happy Tree Friends” w reżyserii Hitchcocka albo innego geniusza strachu, najlepiej nieżyjącego. Obu łączy… ech, właściwie prawie nic ich nie łączy, poza podobnym korzeniem muzycznym, typowo amerykańskim odejściem od amerykańskości, bardzo dowolnym i bezpretensjonalnym kształtowaniem tworzywa, tym, że są biali, w końcu tym, że nie trzeba szukać daleko ani głęboko, by dokopać się do najnowszych i sprzed-kilku-letnich wyników ich twórczego znoju.


Ędżoj!